HISTORIA
To jest historia o miłości – do domu i do mężczyzny. I jeszcze do Kotliny Kłodzkiej, przestrzeni, w której zawsze hula wiatr, do sadu, kwiatów, ludzi i zwierząt. To też opowieść o nieugiętości i wierze w swoją intuicję. Jest w niej kilka gagów jak z amerykańskiej komedii, akcja przeskakuje między Wojciechowicami a Warszawą, a zdjęcia powstały w gruzie, pyle i przy wtórze betoniarek. Dla tego filmu przewidziałam inne zakończenie, lecz los napisał mi scenariusz nie gorszy niż w Hollywood. Wyszło inaczej, niż miało wyjść. Ale równie pięknie, bo dzięki temu do Domu Pułkownika mogę zaprosić Was. Zanim przyjedziecie, przeczytajcie.
Urodziłam się w Pałacu Piszkowicach – nie jako księżniczka, a córka nauczycielki. Pałac był wtedy szkołą podstawową i razem z mamą żyłyśmy tam w służbowym mieszkaniu. Młodo opuściłam rodzinne strony i zaczęłam samodzielne życie w Warszawie, gdzie do dziś prowadzę firmę sprzątającą SOS-DOM. Przez lata było mi tęskno do wysokich sufitów, dużych wnętrz i wiecznie hulającego w Piszkowicach wiatru, a mój dawny dom stawał się ruiną. Pękało mi serce, gdy patrzyłam, jak niszczeje. Wtem: niespodzianka – postanowił go kupić mój przyjaciel Martin. Ze łzami szczęścia w oczach pomogłam mu doprowadzić pałac do porządku. To w tamtym czasie zrozumiałam, że będę szczęśliwa tylko tu, w Kotlinie, gdzie widać resztki dawnej, pięknej przeszłości i gdzie wiatr ma miejsce, by hulać.
Plan zrodził się szybko: kupuję dom w okolicy. Wiedziałam, że gdy go znajdę, od razu poczuję, że to ten. Poszło łatwo – poczułam jeszcze przed obejrzeniem wnętrz Domu Pułkownika, gdy tylko przystawiłam nos do okna. Chodząc po domu po raz pierwszy, równocześnie tworzyłam plan: tu wstawię wielkie czteroskrzydłowe drzwi i połączę jadalnię z kuchnią, tam wyburzę ścianę i zrobię wielką sypialnię, w górnej kuchni (po co komu dwie kuchnie?!) będzie piękna łazienka, a tu gabinet… W pół godziny powstał program remontu na pół dekady.
“Dziecko, czyś ty zwariowała?! Ten dom jest za duży, to kompletna ruina! Po co ci to?!” lamentowała moja mama, gdy zabrałam ją na miejsce. Ona widziała to, co było. Odpadający tynk i wyzierającą spod niego trzcinę, dziury w podłodze, stare wodery wiszące smętnie pod schodami. Ja widziałam pokoje w amfiladzie, filunki w drzwiach i posadzkę z pięknego piaskowca. I nawet jeśli rozsądek próbował dojść do głosu, zagłuszyło go serce bijące szybciej na myśl o życiu, które będę tutaj wieść. Wberw wszystkim dobrym radom kupiłam dom i natychmiast się wprowadziłam. A decyzja o kupnie i tak była łatwiejsza niż to, co przyszło później.
Czy podejrzewałam, że nauczę się spać przy wśród gruzu i pyłu, przy chórze wiertarek i gwarze ekip remontowych? Być może nie, ale tak wyglądało moje życie przez kolejne 4 lata. Gdy został już mój, do domu postanowiłam wprowadzić się od razu. Pierwszej nocy umyłam się w dużej misce, która została po poprzedniej właścicielce. A później w górnej kuchni, wśród bolesławca i starych garnków, stanęła tymczasowa kabina prysznicowa, która została ze mną jeszcze przez jakiś czas. I choć nie było łazienki, wokół domu rosły już kwiaty, bo na podwórku pełnym cegieł i gruzu po zawalonych budynkach natychmiast urządziłam rabatę.
Potem przyszedł czas na gruntowne porządki. Poprzedni właściciele zostawili tu mnóstwo przedmiotów i mebli. Plan? Ocalić, co się da! Nie mogłam pozwolić, by dom z kilkusetletnią historią pozostał bez śladu dawnego życia. I tak w naszej kuchni stoi radio sprzed 50 lat, ziemniaki tłuczemy tłuczkiem, który leżał w szufladzie od zawsze, a trójskrzydłowe lustro w łazience pochodzi z zastanej tu PRL-owskiej toaletki. Z czasem wszystko znalazło swoje miejsce, a ja wykorzystałam każdą rzecz z potencjałem, by nie wypruć domu z duszy, lecz oprawić ją w ramki.
Remont po wielkich porządkach trwał kilka lat, a w tym czasie ja nauczyłam się wiele zarówno o hydraulice i elektryce, jak i ludziach. Panowie budowlańcy bardzo chcieli traktować mnie jak przysłowiową blondynkę. Ja jednak miałam swoją wizję i “nie da się” nigdy nie przechodziło. Widok ich zdziwienia, gdy zrozumieli, że wiem, czym są włącznik krzyżowy i zaciskarka elektryczna, był bezcenny. Mimo więc wielu przygód i “niedasiów”, z pomocą kilku ekip i przy wsparciu przyjaciół, dokonało się. Dom był gotów i wyglądał, jak chciałam. W kuchni zawisła moja wymarzona huśtawka (taka jak w Piszkowicach!), w salonie stanęły antyki, a w każdym oknie donica z kwiatami. I gdy wreszcie miałam rozpocząć nowe, spokojne życie…
W grudniu 2020 pojechałam na kilka dni do Warszawy i poznałam Artura. Z nim było jak z domem, od razu wiedziałam, że to ten. On czuł to samo. Na pierwszej randce powiedział: “Coś czuję, że będziesz moją żoną”. Tak się stało: 2 października 2021 wyprawiliśmy wesele – w swoim domu. Było słonecznie i cudownie ciepło. I nie chodzi tylko o pogodę, a całą miłość, jaką dostaliśmy od przyjaciół. Ostatnie lata uświadomiły mi, że to oni są najcenniejszym, co mam. Zawsze byli przy mnie i nigdy nie zawiedli.
To także z myślą o nich powstał ten dom. By mogli odwiedzać mnie tłumnie, gdy tylko przyjdzie im ochota. Przez lata remontu przyjeżdżali i wspierali mnie na miejscu – psychicznie i praktycznie. Dzięki temu mamy swoje anegdotki i żarty o domu i wszyscy czujemy się w nim jak wielka rodzina. Każdy ma swoją ulubiona kawę zapisaną w ekspresie, każdy wie, gdzie jest zapasowy papier toaletowy albo… grabie.
Przez jakiś czas, ze względu na pracę Artura – oficer zawodowy w stopniu… pułkownika – do domu jeździliśmy tylko okazjonalnie. Dla mojego męża zrobiłam to, od czego chciałam uciec: wróciłam do Warszawy. Nie chciałam jednak, by dom, w którego stworzenie włożyłam całe serce, stał pusty. To miejsce powstało, by toczyło się w nim życie, by pokoje wypełniał gromki śmiech, a na stole w salonie zawsze stały kwiaty. Na huśtawce w kuchni trzeba się huśtać, na odrestaurowanym parkiecie tańczyć, a zapas dżemów ze spiżarki powinien być regularnie wyjadany. Po pewnym czasie mąż przeszedł na emeryturę i oboje zostaliśmy Gospodarzami Domu Pułkownika. W końcu co to za Dom Pułkownika bez pułkownika:)
Być może życie moje i domu potoczyło się inaczej, niż zaplanowałam. Lecz dzięki temu następny rozdział historii możecie napisać Wy. Dom Pułkownika jest Wasz, a ja czuję szczęście, że mogę się nim z Wami dzielić. Przyjedźcie do Wojciechowic, do miejsca, w którym lekkość bytu staje się znośna. Przyjedźcie narwać poniemieckich papierówek w ogrodzie i odwiedzić kościółek z proboszczem, który jeździ na Harleyu. Przyjeżdżajcie tłumnie, bo dom żyje, kiedy są w nim ludzie. Niech wypełni się gwarem Waszych rozmów, ulubioną muzyką i stukotem psich pazurków. Ta historia nie ma zakończenia – może zostaniecie na dłużej i dołączycie do grona przyjaciół tego miejsca? Może za rok poranną kawę w ogrodzie będziemy pili razem? W kuchennym ekspresie wciąż jest miejsce na dodanie kilku ulubionych kaw, a i grabie do wspólnych porządków w ogrodzie się znajdą.